Poproszono mnie abym napisał o kętrzyńskiej Federacji Młodzieży Walczącej – FMW Warmii i Mazur, w której miałem zaszczyt być członkiem, przez co mogłem włożyć (niestety niewielki) wkład w odzyskanie niepodległości. Z przyjemnością wracam we wspomnieniach do tamtego okresu – końcówki lat osiemdziesiątych. W końcu to były lata mojej młodości.
Dla mnie wszystko zaczęło się w drugiej klasie Liceum Ogólnokształcącego w Kętrzynie. Któregoś dnia podszedł do mnie Jacek Senderowicz – kolega z klasy o rok wyżej i zaproponował mi przyłączenie się do „opozycji”. Zgodziłem się od razu. W mojej rodzinie panowały poglądy zdecydowanie antykomunistyczne i działalność w opozycji traktowałem jako zaszczyt. Byłem zdumiony Jacka propozycją, gdyż znaliśmy się wtedy jedynie ze spotkań na przerwach między lekcjami w ukrytej szkolnej palarni papierosów. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Na początku moja działalność ograniczała się do roznoszenia w szkole prasy podziemnej, której w końcówce lat osiemdziesiątych było już bardzo dużo. Głównym pismem, które kolportowaliśmy była „Larwa” – pismo FMW Warmii i Mazur.
W przeciągu dwóch, trzech miesięcy poznałem resztę załogi kętrzyńskiej na czele z szefem FMW WiM ŚP. Adamem Dydzińskim, który był całym motorem naszych działań. Miał już za sobą odsiadkę jako więzień polityczny, za wcześniejszą działalność. On koordynował wszelkie działania, on miał kontakty z ludźmi spoza Kętrzyna, on organizował działalność w innych miastach regionu – Reszlu, Gołdapi, czy Giżycku. Załatwiał papier, u niego była drukowana „Larwa” – czasami z moją pomocą. Sprzętem do druku, było popularne „sito” – drewniana ramka ze specjalnym płótnem, na które nakładało się emulsję światłoczułą, którą po wyschnięciu naświetlało się zdjęcie w diapozytywie i tego, co miało być drukowane. Po wywołaniu można było przystąpić do druku. Farba do druku składała się głównie z pasty ”BHP” do rąk, czy pasty do prania „Komfort”. Samo drukowanie było dość żmudne. Nie było w tym większej automatyki. Rama sita była na zawiasach, pod spodem kładło się ryzę papieru, opuszczało ramkę i przez sito, w którym po wywołaniu emulsji były tylko otwory w miejscu gdzie był tekst, raklą rozprowadzało się farbę. Tak kartka po kartce, jedna osoba rozprowadzała farbę, a druga osoba kartki na kilka stosów, żeby nie rozmazywać niezaschniętej farby.
Oprócz druku i kolportażu w szkołach, zajmowaliśmy się rozrzucaniem „bibuły” po mszach w kościele. Szczególnie po mszy „za Ojczyznę”, która odbywała się co miesiąc, każdego 3-go w kościele św. Jerzego. Nie było to zadanie proste, bo kręciło się wokół nas wielu SB-ków. Ich twarze i samochody, którymi jeździli znaliśmy dobrze. Do dziś pamiętam „Duży Fiat” w białym kolorze z rejestracją OLB 001Y. Kilku kolegów wpadło podczas kolportażu, czy malowania na murach jak to miało miejsce w moim przypadku. Po każdej wpadce długie przesłuchania na milicji, po czym kolegium i obowiązkowo wyrok skazujący z art. 52a i maksymalny wymiar kary – 50000zł.
Jedno było pewne, każdy, któremu powinęła się noga mógł liczyć na pomoc Adama i tę pomoc otrzymać.
Inwigilacja przez esbeków była ciągła. Często byliśmy obserwowani, dawało się to łatwo zauważyć. Byliśmy, co jakiś czas, wzywani na Komendę Milicji na przesłuchania. Raz mi się to nawet przydało. Miałem mieć rano klasówkę z geografii, nic nie umiałem, więc wynik mógł być tylko jeden, a tu wieczorem przychodzi milicjant z wezwaniem na przesłuchanie na rano, wezwanie odebrałem z przyjemnością – było to moje usprawiedliwienie nieobecności na klasówce. Na przesłuchanie nie poszedłem – nie było mi do niczego potrzebne.
Były to czasy, kiedy trzymaliśmy się razem, staraliśmy się rozwijać działalność. Spotykaliśmy się najczęściej u Adama w domu. Jedni ludzie kończyli szkołę, wyjeżdżali na studia, poznawaliśmy nowych ludzi gotowych przyłączyć się do nas. Każdy chciał „coś” robić.
Ja ze swej strony zorganizowałem niezależną gazetkę w moim LO. Współtworzyłem ją z nowymi kolegami z LO – Krzyśkiem Pawłowskim i Tomkiem Rutkowskim. To właśnie u Tomka w domu zaczęliśmy pierwszy numer. Właściwie pierwszego dnia niewiele zrobiliśmy. Wymyśliliśmy nazwę „LOlek”, oraz opracowaliśmy winietę, a jednak po paru dniach był gotowy numer. Znajdowały się w nim artykuły polityczne, wywiad z przewodniczącą Samorządu Szkolnego, zachęta dla uczniów żeby domagać się praw, jakie przysługują Samorządowi, oraz sprawy szkolne.
„Lolek” nie był drukowany na sicie tylko na matrycy białkowej stosowanej do powielaczy. Trzeba było na niej ręcznie namalować logo i wystukać tekst na maszynie. Jakość wydruku była słaba, ale my z ogólniaka byliśmy z niego dumni. Nareszcie zrobiliśmy coś własnego.
Oczywiście zajmowaliśmy się nie tylko sprawami opozycji. Mieliśmy zorganizowaną swoją siłownię, gdzie można było poćwiczyć. Dzisiaj nikt by tego nie nazwał siłownią – pomieszczenie w piwnicy u kolegi z prymitywną ławeczką ze sztangą i kołami zębatymi od obrabiarek jako obciążniki, parę hantli, też własnej roboty i worek bokserski przyczepiony do sufitu. Mieliśmy imprezy zawsze w tym samym gronie – Gacek (Jacek Senderowicz), Dudyń (Adam Dydziński), Mietek Brzeziński, ja i jeszcze paru kolegów, no i oczywiście dziewczyny. Latem biwaki obowiązkowo w Przerwankach nad jeziorem Gołdapiwo.
Wtedy życie prywatne, szkoła, imprezy i opozycja były ze sobą nierozerwalnie powiązane. Jacek Senderowicz z Tomkiem Ojdymem przed swoją studniówką, nocą w szkole w auli do Godła na ścianie doczepili koronę. Dziś wydaje się to pewnie śmieszne, ale wtedy dla nas symbolem wolnej Polski był właśnie Orzeł w koronie. Chłopaki musieli uczcić swoją studniówkę akcentem niepodległościowym.
Później zaczęły się zmiany – pamiętne referendum, które czynnie bojkotowaliśmy. Rozrzucając ulotki nawołujące do bojkotu. Pamiętam, że sam wiozłem dwie ryzy ulotek do Olsztyna. Chłopaki z Olsztyna nie chcieli wziąć tak dużej ilości, dałem im część, resztę sam rozrzuciłem z autobusów miejskich. To było proste. Wystarczyło położyć bibułę na dachu autobusu poprzez otwierany wywietrznik i wysiąść. Jak autobus ruszał, wiatr rozrzucał ulotki dookoła.
Później wybory do sejmu „kontraktowego”, które też bojkotowaliśmy – nie godziliśmy się na ugodę z „czerwonymi”. Dla nas to byli zdrajcy, z którymi nie można się układać.
Większość ludzi rozjechała się na studia, do pracy, zmieniali miejsce zamieszkania. W Kętrzynie został Adam i dalej „kręcił” zawsze stając po stronie skrzywdzonych. Ciągle próbował zrobić coś dla Miasta, dla innych, którym przemiany niewiele pomogły. Wydawał „Warmiński Informator Niepodległościowy”.
Aż przyszła tragiczna wiadomość – Adam nie żyje – serce. Nie dożył 40-tki. Z odejściem Adama zakończyła się definitywnie FMW WiM. Pozostało tylko przesłanie na jego nagrobku
„Idź wyprostowany wśród tych co na kolanach”.
Jarosław Hołowian FMW WiM