ZACZYNAŁEM W FMW
Z Federacją Młodzieży Walczącej związałem się w roku 1985, kiedy byłem uczniem klasy maturalnej III Liceum Ogólnokształcącego w Gdyni. Był to początek mojej "zorganizowanej" działalności opozycyjnej i jedyna organizacja stricte konspiracyjna do której należałem. Jako miłośnik muzyki punkowej i czytelnik dzieł Abramowskiego i Kropotkina, szukałem wtedy kontaktu z Ruchem Społeczeństwa Alternatywnego, ale znalazłem kontakt z Maćkiem Nowickim, który był w FMW i pragnął stworzyć przyczółek tej organizacji w naszej szkole. Pomagałem mu kolportować pismo FMW "Monit" i inną "bibułę". Organizowaliśmy też "przerwy milczenia" jako protest przeciwko reżimowi komunistycznemu. Byłem przyjemnie zdziwiony, że nasze ulotki, wszywające do milczącego protestu zostały poważnie przyjęte przez większośc uczniów, prawie wszystkich. W czasie jednej z „przerw milczenia” wywiesiliśmy transparent z napisem „Solidarność”. Został on zdjęty przez nauczycielkę, która uchodziła za porządną kobietę. Ponoć później mówiła ludziom, że zrobiła to, by chronić młodzież przed problemami. Jednak w społeczeństwie, mimo niechęci do komuny, panował też pogląd, że „nie należy się narażać”.
Z FMW praktycznie straciłem kontakt po maturze. Moja działalnośc w FMW była w zasadzie tylko kilkumiesięcznym epizodem, ale myślę, że był to dość istotny epizod w moim życiu.
Później zacząłem działać Ruchu "Wolność i Pokój", który działał jawnie. Potem zdarzało mi się współpracować z FMW, zwłaszcza w czasie strajków w maju i sierpniu 1988r. Po wygaszeniu strajków przez Wałęse i wspólnym rozczarowaniu polityką liderów "starej" opozycji brałem udział w licznych wipowsko-federacyjnych libacjach alkoholowych.
W 1991 roku wspólnie z członkami FMW, z którymi studiowałem na Uniwersytecie Gdańskim (Mariuszem Romanem i Andrzejenm Czaplickim) założyłem Wolny Syndykat Studentów - po stwierdzeniu, że NZS za bardzo wpisuje się w okrągłostołowy układ.
Ruch „Wolność i Pokój” , w którym zacząłem działać w w 1986 roku, bardzo różnił się od innych organizacji opozycyjnych w Polsce. Przede wszystkim działał jawnie. Nie tylko nie ukrywaliśmy się ale podpisywaliśmy się swoimi nazwiskami pod wszystkimi oświadczeniami. Oczywiście niektóre działania były musiały być zakonspirowane, na przykład drukowanie, ale było to jedynie absolutne minimum. Poza tym gdański oddział WiP był na pół ruchem politycznym a na pół jakimś ruchem kontestatorsko kontrkulturowym. Wydawana przez nas „A Cappella” przypominała bardziej punkowy fanzin niż pismo podziemne. Głównym pomysłem WiP było spłatanie systemowi komunistycznemu swoistego psikusa i stworzenie w Polsce czegoś analogicznego do ruchów pokojowych na Zachodzie. Komuniści zaczęli bardzo hołubić wtedy zachodnich pacyfistów. Powstanie WiP postawiło ich bardzo głupiej sytuacji. Zwróciliśmy uwagę, że w blok sowiecki też się zbroi i że jego militaryzm jest znacznie bardziej rozwinięty niż zachodni. Zaczęliśmy jawnie „kłuć w oczy” komunistyczne władze. Jednak totalne zmiażdżenie nas za to byłoby dla nich bardzo niezręczne, skoro od kilku lat hołubili zachodnie ruchy pokojowe. Oczywiście represje były, ale raczej „miękkie”, polegające na prewencyjnych zatrzymaniach na 48 godzin i karaniu nas grzywnami przez kolegia do spraw wykroczeń.
Pierwsze akcje WiP związane były z obroną osób uwięzionych za odmowę złożenia przysięgi wojskowej , później za odmowę służby wojskowej w ogóle. W Gdańsku taką osobą był Wojciech Jankowski aka „Jacob”. Kiedy zaczynałem działalność w WiP Jacob był już na wolności. On i Krzysiek Galiński byli wcześniej w RSA, z którym szukałem kontaktu. Zaprosili mnie na coś w rodzaju pielgrzymki na grób Ottona Simka, austriackiego żołnierza, rozstrzelanego za odmowę strzelania do Polaków. Tam pierwszy raz zostałem zatrzymany przez milicję, wtedy tylko na kilka godzin. Później zrobiliśmy pikietę w obronie Świadków Jehowy, uwięzionych za odmowę służby wojskowej. Stwierdziliśmy, że oni też przecież są więźniami sumienia i rząd kłamie, twierdząc, że wszystkich więźniów sumienia wypuścił. Wtedy odsiedziałem 48 godzin i po raz pierwszy zostałem ukarany grzywną przez Kolegium ds. Wykroczeń. Esbecy byli wściekli. Wtedy komunistom zależało na tym, by pokazać, że następuje pełna normalizacja, spokój i że nie ma żadnych więźniów sumienia w Polsce. A tu ktoś zaczyna szukać dziury w całym i robi dalsze „zadymy”. Z rezerwą podeszła do tej akcji także reszta opozycji. Potem wielokrotnie byłem zatrzymywany i karany za pikiety w obronie więźniów sumienia, za ulotki, a nawet za ekologiczne demonstracje i happeningi. Władze komunistyczne nie tolerowały żadnych protestów.
Jednak najważniejszym wydarzeniem w mojej opozycyjnej działalności były strajki w roku 1988.
Strajk majowy był dla mnie pewnym zaskoczeniem. Wydawało mi się wtedy, że ludzie pogodzili się z tym, że komuna będzie panować wiecznie a spora niegdyś opozycja antykomunistyczna będzie pełnić taką samą rolę jak dysydenci w innych krajach rządzonych przez komunistów. Słyszałem, że po niedzielnej mszy w kościele św. Brygidy, ludzie krzyczeli "Jutro strajk"...ale podchodziłem do tego sceptycznie. A jednak! Strajk się rozpoczął. Najpierw w Stoczni Gdańskiej a później w innych stoczniach. Spotkałem się z kolegami ruchu "Wolność i Pokój". Stwierdziliśmy, że nie możemy siedzieć bezczynnie. Musimy wesprzeć strajk. Pojechaliśmy pod stocznię. Kilkunastu stoczniowców stało pod bramą. Wśród nich Janek Stanecki, główny organizator strajku (chyba tak się zwał, choć nawet nie jestem pewien czy dobrze napisałem jego nazwisko...w ogóle mało kto o nim pamięta - jaki wstyd!). Obok żądań płacowych żądanie relegalizacji "Solidarności". Ale postulaty płacowe były tam zdecydowanie na drugim planie. To chyba był jedyny strajk, kiedy wolność była przed "chlebem" i to od samego początku. Następnie udaliśmy się do kościoła św. Brygidy, aby tam pod skrzydłami ks. Henryka Jankowskiego zorganizować pomoc dla strajkujących. Księdza Henryka wszyscy znaliśmy tylko z widzenia. Trochę się baliśmy, czy nas nie pogoni. Ale wszystko było OK. Rozmowa trwała dwie minuty. Ksiądz Henio oddał do naszej dyspozycji salki katechetyczne obok swojej plebanii i rzucił tylko jedna
"Jak będziecie kleić plakaty na murach kościoła, to nie używajcie mocnego kleju, żeby zabytku nie niszczyć".
W ten sposób ruszyły Grupy Pomocy Strajkowej, jak nazwaliśmy naszą akcję wspomagającą. Zaraz dołączyli do nas koledzy z FMW. Część z nich już wcześniej wylądowała w stoczni, gdzie uruchomili mini-drukarnię. Wkrótce druga mała drukarnia ruszyła na w "Brygidzie". Rozpoczęliśmy też zbiórkę żywności i innych potrzebnych rzeczy dla stoczniowców. Starsi ludzie okazali się bardzo hojni. Ale wręcz zadziwiające było zaangażowanie młodych ludzi w przenoszenie pomocy na teren stoczni. Stocznia była otoczona kordonem ZOMO, ale młodzi ludzie zawsze znaleźli sposób aby się tam dostać. Na początku w akcji brała młodzież z WiP i FMW oraz innych organizacji opozycyjnych. Później pojawiało się coraz więcej młodych ludzi, nigdzie dotąd nie zaangażowanych. I pewnie to szerokie zaangażowanie młodych ludzi przeraziło dotychczasowych liderów opozycji, którzy już wtedy powoli przygotowywali się do czegoś w rodzaju okrągłego stołu. Prawdopodobnie dlatego szybko zaczęli myśleć o zakończeniu strajku. Ale o tym później. Strajk w Stoczni Gdańskiej poruszył także studentów. Niezależne Zrzeszenie Studentów podjęło decyzję o strajku na Uniwersytecie Gdańskim. Przewodniczącym komitetu strajkowego został Paweł Adamowicz (aktualny prezydent Miasta Gdańska)- osoba spoza NZS, ponieważ każdy z "prominentnych" działaczy tej organizacji chciał objąć tę funkcję, w związku z czym, wszyscy musieli z niej zrezygnować. Co ciekawe Pawełek od początku był niechętnie nastawiony do strajku. Można wręcz powiedzieć, że był jego przeciwnikiem. Wkrótce jego nastrój udzielił się innym członkom
komitetu strajkowego. Po kilku dniach podjęli decyzję o zakończeniu strajku, mimo protestów sporej części studentów, głównie z ruchu "Wolność i Pokój". Ja niestety nie mogłem wziąć udziału w tych burzliwych scenach, bo dzień wcześniej dałem się jak cymbał zamknąć przy rozrzucaniu ulotek na dworcu PKP. Niebawem zakończono także strajk w stoczniach. W sierpniu 1988 wybuchł kolejny strajk. Tym razem studenci nie mieli szans na zorganizowanie strajku, gdyż były wakacje. Strajk został również szybko wygaszony. Wałęsa i inni pseudo-opozycyjni liderzy, zamiast
rozwijać społeczny opór, zdecydowali się na układy z głównym milicjantem kraju - Czesławem Kiszczakiem.
Gdy rozpoczęły się przygotowania do Okrągłego Stołu opozycja się podzieliła w jego ocenie. Podzielił się w tej kwestii także WiP. Ważniejszy od dotychczasowych podziałów organizacyjnych stał się podział na zwolenników i przeciwników Okrągłego Stołu. Ja należałem do jego ostrych przeciwników. Być może właśnie dlatego już pod koniec komuny trafiłem do więzienia. Co prawda tylko na 15 dni, ale wydawało się to dziwne, bo już od dłuższego czasu komuniści nie skazywali na więzienie. Po latach, przeglądając materiały IPN, dowiedziałem się, że zastosowanie pozbawienia wolności było uzgodnione z SB.
Później nie zmieniłem mojego stosunku do Okrągłego Stołu, choć moje poglądy bardzo ewoluowały. Nowe realia wkurzały mnie jeszcze bardziej, bo chociaż przyszło trochę pozytywnych rzeczy, to jeszcze większe było zakłamanie. W pewnym momencie zacząłem mieć nadzieję, że choć nowy system teżjest chory, wszystko się w końcu wyklaruje. W roku 1988 dałem się nawet namówić Romanowi i Czaplickiemu na podjęcie pracy w administracji rządowej (zostałem naczelnikiem Gospodarstwa Pomocniczego Kancelarii Premiera). Miałem nadzieję, że może da się to wszystko zmienić „od środka”. Jednak stwierdziłem, że jest to niemożliwe i po dwóch latach pożegnałem się z administracją rządową i z oficjalną polityką. Nie żałujęjednak ani wejścia w to ani szybkiego dość odejścia. Po tym żadna menda nie zarzuci mi, że nie próbowałem „konstruktywnie”. Chociaż niektórzy nadal uważają mnie za człowieka, który jeszcze nie wyszedł z tych lat osiemdziesiątych.
Klaudiusz Wesołek