Wspomnienia Jacka Kutznera z FMW Warszawa. Za jego zgodą połączyłem to co napisał na forum SFMW, mamy nadzieję że cdn...
"Cóż ja mogę mieć do powiedzenia. Przyszliśmy, drukowaliśmy, weszła milicja i kolejne parę miesięcy spędziłem na Białej. Jedyne, co mnie w całej sprawie do dziś "męczy" to fakt, że jedna z umówionych osób nie przyszła. Później ponoć wyemigrowała do Szwecji. Od polityki dawno już odszedłem, wspomnień nie piszę, do IPN nie chodzę, kłótnie i wzajemne zarzuty mało mnie obchodzą. Zwyczajnie... zajmuję się czymś innym i niczego na "kombatanckiej karcie" nie buduję :-)
Z tego, co pamiętam było zwyczajnie. Przyszliśmy do Niny chyba około 17. Był Robert Napiórkowski i jeszcze jeden chłopak (nie pamiętam jak się nazywał, ale był pierwszy raz). Miał przyjść jeszcze Adam, ale nie dotarł. Wydrukowaliśmy zdaje się cały nakład, który powędrował do tapczanu pełniącego funkcję magazynu. Chyba gdzieś około 21 do drzwi zaczęła się dobijać milicja. Pamiętam, że „konfuzja” była spora. Zdecydowaliśmy się nie otwierać. Robert (chyba) „wyciął sita” i utopił je w toalecie (do dziś żałuję, że nie wywaliliśmy nakładu przez okna). Usiedliśmy na tapczanie i czekaliśmy, co będzie dalej. Wywalili drzwi i z bronią (chyba) wpadli do środka. Nie pamiętam ilu było milicjantów. Zapamiętałem natomiast sąsiada Pani Niny mocno przerażonego, który miał pełnić rolę świadka przeszukania, czy jakoś tak. Z milicji zapamiętałem też jakąś „straszną babę”, która jak mnie później wieźli „Poldkiem” na Wilczą kazała swojemu koledze trzymać mnie „pod bronią”, bo te „chuje zawsze spierdalają”. Po przeszukaniu zapakowali mnie w samochód i zawieźli na Wilczą, gdzie wrzucono mnie do Sali gdzie spało ze 12 osób mocno nieświeżo pachnących. Szok był spory, tym bardziej, że jakiś gość po rozdaniu kawy w kubkach „zjadł” ich dwanaście metalowych uszek i zaczął po jakiejś pół godzinie rzygać krwią.
Przesłuchania praktycznie nie było. Przyszedł jakiś gość w garniturze i kazał pisać zeznania. Pamiętam, że częstował mnie papierosami i był nawet całkiem miły. Jak mam być szczery to teraz nawet nie pamiętam co napisałem. Wiem, że miało to z pół strony i że nie było tam żadnych konkretów. Facet po przeczytaniu powiedział, że jak nie chce nic napisać to będę miał proces z bomby i po dwóch latach może wyjdę. To co ciekawe to, że po tej rozmowie przenieśli mnie do innej celi gdzie byłem przez jakieś 2-3 godziny z innym „niepodległościowcem” rzekomo złapanym na rozrzucaniu ulotek w Ursusie. Robił z siebie wielką szychę w podziemiu, więc i ja zacząłem robić to samo. Dziś myślę, że był „podstawiony”. Popierniczyliśmy sobie ze dwie godziny i wróciłem, tym razem do pojedynki. Dalszych takich prób i dalszych przesłuchań nie było.
Po chyba jednym dniu kazali się zabierać do sądu. Pojechaliśmy (kilka osób z Wilczej) chyba Starem. Wrzucili mnie na przejściówkę, gdzie spotkałem Roberta i tego trzeciego kolegę. Z tego co pamiętam miny mieliśmy wszyscy nie tęgie i nasze rozmowy koncentrowały się wokół zagadnienia, czy będziemy siedzieć z politycznymi czy kryminalnymi. Na salę zaprowadzili nas skutych . Zastaliśmy tam rodziny i nieznanego nam wtedy adwokata – Wiesia Johana. Powiedział, żeby nie robić z siebie bohaterów i wymyślić jakąś zgrabną historyjką. Głownie chroniliśmy tego kolegę, który przyszedł pierwszy raz do drukarni. To się udało, bo dostał w zawiasach. Zresztą później się okazało, że mieliśmy tego dnia fart, bo dyżurny skład sędziowski był na procesie KPN-u i nie miał nas kto sądzić (Krzyśka Króla i Moczulskiego). W efekcie dali jakiegoś przerażonego asesora. Uzasadnienie wyroku było śmieszne. Sąd nie dał wiary naszym zeznaniom, bo z wywiadu w szkołach i pracy wynikało, że jesteśmy zatwardziali antykomuniści i dał mnie i Robertowi wyroki bez zawiasów. Pojechaliśmy na Białołękę i trafiliśmy do cel z kryminalnymi. Nie wiem jak było u Roberta, ale u mnie całkiem nieźle. Przeszedłem przez kilka cel i nigdzie z jakimś złym traktowaniem się nie spotkałem pomimo tego, że nie grypsowałem. Sytuacji zabawnych i mniej zabawnych było bardzo dużo i długo by mówić. W każdym bądź razie pod koniec siedzenia zrobiłem z prześcieradła transparent na którym napisałem „Mnie komuna zmóc nie może, twarde łoże nie pomoże!” i poszedłem z nim na spacerniak. No i już stamtąd do swojej celi nie wróciłem. Dostałem bęcki (ale nie straszne) i trafiłem właśnie na twarde. Pamiętam lekarza arcy-kurwę (takim to by się teraz warto zająć i ustalić kto to był bo z osadzonymi postępował strasznie) z IV oddziału, który miał ksywę „Mengelę” i który miał mnie badać przed pójściem na „twarde”. Zapytał czy wytrzymam. Ja mówię, że pewnie wytrzymam a on na to „No tak, czyraków na dupie nie macie to wytrzymacie”. Na twardym, połączonym z „termosem” spędziłem 14 dni do wyjścia. Chyba nie 14, bo pamiętam, że ostatnią noc spędziliśmy – już razem z Robertem – na przejściówce. Wychodziliśmy w niedzielę i były jaja, bo nie było ludzi żeby wydać nam depozyt. Ale w końcu jakoś udało nam się opuścić mury białołęckie. Później u mnie w domu była jakaś impra a wieczorem Msza Św. w kościele na Deotymy, gdzie świętowano nasze zwolnienie. „Ojczyzno Ma”, te sprawy, wiadomo, nie ma co się rozpisywać. Ktoś zaproponował mi w ramach odpoczynku jakiś obóz FMW. Odmówiłem, bo chciałem gdzieś się wyrwać ze swoją dziewczyną. Dwa dni później popołudniu ktoś przyszedł i powiedział, że jest potrzebne zastępstwo w drukarni, bo się ktoś inny się rozchorował. Że przeprasza, że wie, że dopiero wyszedłem, ale że sytuacja przymusowa i takie tam. Wyjazd nie wyszedł, dziewczyna nie wytrzymała, ja drukowałem na Żoliborzu jakieś takie satyryczne pismo pod tytułem „Jaruzela”. A później to już życie poszło dalej…. I tyle….
W pierdlu, z nudów przychodzą różne rzeczy do głowy. Kiedyś ktoś rzucił hasło „może byśmy duchy wywoływali”. Cela 18,3 metra kwadratowego, w niej 14 facetów, palma może odbić. Zaczęły się przygotowania. Karton się znalazł, flamaster też. Na karcie napisane literki, krzyż, po prawej napis „tak”, po lewej napis „nie”. Pełny profesjonalizm. Wieczorem, po 21 siadamy do stołu. Marzec, więc już ciemno. Ktoś tam jeszcze walnął przez lipo „Kogutkowy! Chuj ci w dupę do połowy!”, ale generalnie na pawilonie cisza. Zaczynamy wywoływać. Talerzyk (plater w tej roli ha ha) jeździ jak ta lala. Padają różne pytania. O dziadka… O babcię… O jakieś nazwisko… W pewnym momencie towarzystwo ma dość, więc ostatniego ducha chce spławić…. No to się pyta „Duchu, czy odejdziesz?” A duch na to, że nie i że mamy się modlić. Ktoś zadaje pytanie „Do kogo mamy się modlić?” Talerzyk przynosi odpowiedź „Módlcie się do szatana!” i jednocześnie z kącika (takie miejsce zasłonięte, gdzie załatwiało się swoje potrzeby) dochodzi przeraźliwy, nieziemski ryk. Poważnie niesamowity. Budzi się cała cela i zaczyna granda. Jest ciemno, faceci wywoływali duchy, z kibla coś ryczy, wszyscy są zamknięci, nikomu nie jest do śmiechu. Jeden ze złodziei, pamiętam to jak dziś, ukląkł na swoim łóżku i zaczął krzyczeć „Panie Boże obiecuje, że nie będę kradł tylko zabierz ducha”. Przylatuje oddziałowy, bo się robi głośno. Zapala światło i warczy „kurwa, co się u was dzieje”. Klapy (drzwi do celi) nie może zkluczyć (otworzyć) bo klucze na bramie. Dostaje histeryczną odpowiedź „Duch!” Gość normalnie oniemiał. Z 3/3 (dół, siedziała tam r-ka, czyli recydywiści) krzyczą i pytają o to samo. Dostają taką samą odpowiedź. Krzyczą do nas „Dajcie go do nas będzie weselej!”. Ryki z kibla milkną, cela się stopniowo uspakaja, ale nikt nie śpi i nikt nie ma odwagi iść do kącika.
Rano jak to rano. Kostka, apel, śniadanie, za jakąś godzinę spacer. Różnica tylko taka, że nikt nie chodzi za potrzebą. Na spacer chodziliśmy z celą która była obok. Gasinowicz (siedział za fałszowanie dolarów) w swoim skórzanym wdzianku i z papierosem w zębach jak zwykle patrzył z pogardą na oddziałowych (brali od niego fajki i jedzenie i kasę – jaja!) woła mnie na spacerniaku i mówi „Ty wiesz że w celi, w kąciku, jest przebitka?” Udając mądrego mówię, że wiem, choć ni cholery nie wiem o co mu chodzi. On dalej „No i przez to te jaja z duchami”. Ja mówię „Acha”…. On na to „Dziś jedziemy dalej”