W 1979 roku miałam osiem lat kiedy wraz z rodzicami przeprowadziliśmy się z Przymorza do Wrzeszcza. Tu właśnie poznałam Anię Łyszcz (obecnie Strauchmann), sąsiadkę i moją rówieśniczkę, moją przyjaciółkę. Spędzałyśmy razem mnóstwo czasu. Radość dziecięcej wspólnej zabawy została jednak szybko zakłócona, bowiem dwa lata później wprowadzono stan wojenny. Pamiętam, jak po jego wprowadzeniu stałyśmy z Anią w moim mieszkaniu w Gdańsku Wrzeszczu przy oknie ze łzami w oczach i bałyśmy się przez nie wyjrzeć, a nawet poruszyć firaną, by „ktoś” nas nie zastrzelił. Nigdy tego nie zapomnę! Było to jednym z naszych pierwszych, bardzo „wyjątkowych” a zarazem traumatycznych przeżyć. Nie do końca zdawałam sobie wówczas sprawę co to znaczy stan wojenny, dla mnie było to równoznaczne z wojną. Trzynastego grudnia 1981 roku jako mała dziewczynka wraz z moim bratem byliśmy świadkami jak do kamienicy po drugiej stronie ulicy podjeżdża duży wóz milicyjny czy też wojskowy, wysiedli z niego jacyś ludzie. Po chwili z budynku wyprowadzili jakiegoś mężczyznę i wraz z nim odjechali. Kogoś aresztowano - zaczęło się! Doświadczanie tego typu widoków mroziło krew w żyłach. Strach przed wyjściem na zewnątrz mieszkania, patrole ZOMO i legitymowanie szczególnie w okresie Świąt Bożego Narodzenia, gdy szło się na Pasterkę budził we mnie ogromne przerażenie. Patrząc z perspektywy czasu a przede wszystkim moich doświadczeń (w tym matczynych) wiem, że dzieciństwo „tamtych” czasów było zbrodnią na nas - tak młodych ludziach, zbrodnią której nic nie jest w stanie zrekompensować. U wielu moich koleżanek i kolegów trauma pozostała na całe życie.
Rodzice Ani a także i mój tata pracowali w Stoczni Gdańskiej. Jej mama, Pani Krystyna, była bardzo zaangażowana w „życie zakładu”, Solidarność jak również w działalność opozycyjną. Bardzo mi imponowała jej energia, chęć niesienia pomocy potrzebującym, dążenie do sprawiedliwości, konsekwencja oraz pewność, że nie ma rzeczy niemożliwych. To właśnie z nią zaczęłyśmy jako nastolatki chodzić na msze do Kościoła Św. Brygidy w Gdańsku, jeździć na pielgrzymki, uczestniczyć w manifestacjach solidarnościowych, poznawać ludzi zaangażowanych w działalność opozycyjną. Byłyśmy dumne i zdeterminowane - przecież walczyłyśmy o wolność, wspólną sprawę Polaków!
Mimo trudnych czasów oprócz wielu barier systemowych w społeczeństwie można było odczuć atmosferę jedności „…jeden za wszystkich, wszyscy za jednego…”. Z czasem i ja zaczęłam doświadczać tego uczucia. Głównie, dzięki otoczeniu społecznemu w jakim przebywałam. Szczególną więź dostrzegałam podczas uczestnictwa w mszach świętych w Kościele. Śpiewając pieśni kościelne i utwory patriotyczne miało się łzy w oczach ze wzruszenia. Emocje wówczas towarzyszące kreowały zarówno u moich bliskich jak i u mnie silne odczucia polegające na uświadomieniu o odpowiedzialności i szacunku do Polskości. Wszystko to powodowało, iż nabieraliśmy mocy, wstępowały w nas niebywałe siły. Czuliśmy się mocni i pewni osiągnięcia celu do jakiego dążymy. Wiedzieliśmy, że trzeba działać, a jednym ze sposobów miało być uświadomienie innym tego o czym my już wiedzieliśmy, możliwość życia w lepszym, wolnym kraju. Stąd m.in. chętnie wspólnie uczestniczyliśmy w licznych manifestacjach organizowanych na ulicach Gdańska nosząc transparenty czy wykrzykując hasła antykomunistyczne. Trudno było nas uciszyć a tym bardziej zdławić, to się czuło! Nieraz ocieraliśmy się o niebezpieczeństwo, wielokrotnie unikaliśmy starć z ZOMO.
Duży udział opiniotwórczy miał dla mnie mój tata, z którym często wieczorami słuchaliśmy wiadomości „Radia Wolna Europa”. Jako stoczniowiec Stoczni Gdańskiej im. „Lenina” (brał udział w strajkach sierpniowych 1980r.), będący w centrum ważnych dla Polski wydarzeń tamtych czasów, zachęcał mnie do wysłuchiwania obiektywnych informacji na temat funkcjonowania państwa polskiego na tle innych bardziej rozwiniętych krajów Europy. Przekaz był dla mnie na tyle silny i czytelny, że w konsekwencji zaczęłam się angażować w inne formy rozpowszechniania posiadanej wiedzy, w tym także dotarcia do świadomości szerszego grona społeczeństwa. Oprócz oficjalnego demonstrowania poglądów wolnościowych podczas manifestacji, zaangażowałam się w mniej oficjalnych formach przekazu dążenia do wolności. Od drugiej połowy lat 80-tych zaczęłam roznosić ulotki a także przekazywać je do dalszego kolportażu. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że w ten sposób związałam się z Federacją Młodzieży Walczącej Reg. Gdańsk. Dostawałam je od Ani. Do dziś pamiętam, w którym miejscu w swoim domu je ukrywała. Wspólnie podrzucałyśmy „prasę” gdzie tylko się dało (na przystankach i w komunikacji miejskiej, na ulicach i w szkołach). Nie wiedziałam wtedy, kto je redaguje, kto produkuje gazetki i pisma do dystrybucji, kto przygotowuje transparenty z hasłami na manifestacje. Nigdy nie pytałam skąd je ma, po prostu brałam i wiedziałam co mam z nimi robić, a świadomość w jak słusznej sprawie się działa bardzo mnie mobilizowała. Było to niesamowite uczucie, napędzane pragnieniem prawdziwej WOLNOŚCI.
W naszej dzielnicy (Wrzeszczu) miało miejsce wiele starć z MO - ZOMO. Szczególnie mocno pamiętam, że podczas jednej z solidarnościowych manifestacji w której brałam czynny udział, w rezultacie interwencji ZOMO musiałyśmy wraz z Anią ukryć się w jednym z ówczesnych punktów gastronomicznych, który mieścił się na rogu Grunwaldzkiej i Sobótki, vis a vis „Bucika” (dziś wiem, że po drugiej stronie torów tramwajowych mieszkała Anna Walentynowicz, wtedy nie miałam o tym pojęcia). Zrobiło się wówczas na tyle niebezpiecznie (pamiętam latające w powietrzu kamienie), że już nie było czasu na ucieczkę i ludzie z tego lokalu zawołali nas, byśmy się u nich schroniły. Dla uniknięcia bezpośredniego kontaktu z „mundurowymi” musiałyśmy tam trochę posiedzieć aż się uspokoi, by móc dotrzeć do domu. Pomogli nam wówczas pracownicy, czy też właściciele tego punktu za co im serdecznie dziękuję. W innym zajściu, niestety dużo mniej szczęścia miał mój kuzyn Darek S. (wówczas nastoletni chłopak), który podczas jednej z zadym został złapany przez zomowców przy sklepie muzycznym w Gdańsku i dotkliwie pobity. Był z nim wtedy mój starszy brat - Tomek. Na szczęście jemu udało się uciec.
Niewątpliwie, wspólne działania opozycyjne silnie integrowały nas młodych ludzi. Po jednym z takich wyjazdów na tzw. „obóz zimowy”, który odbył się w lutym 1988 roku, do Górki Klasztornej znałam już więcej osób, członków FMW związanych z pismem „Monit”. To tam poznałam osobiście m.in. „Jacka” (Robert Kwiatek), Krzyśka (K. Knap), „Soczka” (Piotr Wysokiński), Majkę (M. Koszela), Mariusza Romana i innych, których imion a tym bardziej nazwisk nie pamiętam. Od tego czasu z większością z nich zaczęliśmy odwiedzać się regularnie w swoich mieszkaniach, planując i omawiając strategie kolejnych działań, wyjazdów i uczestnictw w manifestacjach na rzecz wspólnie postrzeganej lepszej przyszłości. Nie odpuszczaliśmy do samego końca! Moja pomoc polegała także na wspieraniu wszelkich akcji poprzez dystrybucję i rozpowszechnianie świetnie przygotowanych materiałów informacyjnych. Oprócz udziału w przygotowaniach do manifestacji i happeningów organizowanych przez FMW, aktywności podczas pielgrzymek świetnie wychodziło nam z Anią głośne wykrzykiwanie haseł antykomunistycznych, w tym byłyśmy najlepsze! Do dziś wydarzenia tamtych lat budzą w mas ogromne emocje i uśmiech na ustach. Trudne czasy, ale do wspomnień wracamy z ogromnym sentymentem - przemawiała przez nas młodość.
Od lutego 1988 do czerwca 1990 roku otrzymywałam już regularnie prasę FMW do kolportażu między innymi w mojej szkole Studium Nauczycielskim w Gdańsku. Moja radość nie miała końca, gdy widziałam jak ulotki budzą wśród uczniów zainteresowanie, a przede wszystkim są czytane. Byłam wtedy szczęśliwa, bo to ja siałam ten „zamęt”. Fantastyczne uczucie. Zdarzali się nauczyciele, którym ta działalność nie podchodziła do gustu i przypadkowo napotykanym uczniom kazali „posprzątać ten bałagan” na schodach czy w toaletach. Krótko po tym, ulotki wracały tam skąd zostały zabrane. Zabawne sytuacje, ale dające oczekiwany efekt. Mówiło się o nich.
Dzisiaj jestem dumną obywatelką kraju w którym zdecydowałam się żyć - Polski. Uważam, że nasze wspólne przekonania i działania przyczyniły się do tego, że mamy m.in. prawo do wolności słowa czy współdecydowania o dalszych losach kraju. Wtedy też, w tamtym trudnym czasie zrozumiałam, że sama wolność, bez odpowiedzialności jest zaprzeczeniem tej wolności. Nasza przyszłość zależy od nas samych…
- Ewa -