Opis działalności opozycyjnej prowadzonej przez Federację Młodzieży Walczącej
Region Pomorze Wschodnie Oddział w Chojnicach
WSPOMNIENIA DOTYCZĄCE OSÓB Z I GRUPY:
- Wojciech Zieliński, ps. Zielina
- Grzegorz Sułkowski, ps. Sułek
- Jerzy Guentzel
- Tadeusz Spich
- Tomasz Kamiński
- Grzegorz Januszewski
W latach 1986-1990 uczęszczaliśmy do chojnickiego Liceum Ogólnokształcącym im. Filomatów Chojnickich.
Od pierwszej klasy dzięki ideom zaszczepianym przez wybitnych pedagogów, w tym w szczególności przez profesora historii dr Jana Suczyńskiego, początkowo jako nastolatkowie kontestowaliśmy panujący system komunistyczny, co z czasem, wraz z wiekiem i duchowym dojrzewaniem przekształciło się w ukrytą walkę z nim.
Początkowo nabywaliśmy i pogłębialiśmy wiedzę o nieznanych faktach represji komunistycznych takich jak: mord w Katyniu, działalność Żołnierzy Wyklętych i Armii Krajowej. Cennych informacji w tym zakresie dostarczały nam nielegalne źródła takie jak: wydawnictwa i periodyki dostarczane przez naszego kolegę z klasy – Wojciecha Zielińskiego oraz dzięki materiałom nadawanym przez Radio Wolna Europa.
Od czerwca 1987 r., czyli od dnia wizyty Papieża Jana Pawła II w Gdańsku, Wojciech Zieliński,
ps. Zielina, poszukiwał wraz z naszym drugim kolegą z klasy Grzegorzem Sułkowskim ps. Sułek w naszym imieniu kontaktów z opozycją trójmiejską.
W drugiej poł. 1987 r. szukając tych kontaktów trafili do parafii kościoła Św. Brygidy w Gdańsku (której proboszczem był ks. Henryk Jankowski), gdzie spotkali p. Jacka Merchla. Równolegle próbowali również nawiązać kontakt z ruchem Wolność i Pokój, jednak program tej organizacji nie spełniał naszych oczekiwań.
Na przełomie lat 1987/1988 Wojciechowi Zielińskiemu udało się nawiązać kontakt z Federacją Młodzieży Walczącej Region Pomorze Wschodnie w Gdańsku, której przedstawicielem był p. Mariusz Roman, ps. Powstaniec (Postanowieniem Prezydenta RP nr 421/2015 p. Mariusz Roman otrzymał Krzyż Wolności i Solidarności). Wojciech Zieliński stał się tym samym inicjatorem i szefem głęboko zakonspirowanych struktur Federacyjnych w Chojnicach, tworząc jednocześnie jej chojnicki oddział.
W początkowym okresie w naszej działalności konspiracyjnej uczestniczyli m.in.:
- Wojciech Zieliński, ps. Zielina
- Grzegorz Sułkowski, ps. Sułek
- Jerzy Guentzel
- Tadeusz Spich
- Tomasz Kamiński
- Grzegorz Januszewski
W trakcie naszych spotkań powstawały plany działań naszej wspólnej organizacji. Wszelkie decyzje
w zakresie działań prowadzonych przez nas w Chojnicach, podejmowane były wraz z rozwojem organizacji kolegialnie. W spotkaniach tych brali udział wszyscy członkowie FMW w Chojnicach.
Wojciech Zieliński został wyznaczony przez w/w osoby jako łącznik pomiędzy chojnicką organizacją FMW, a jej strukturami w Trójmieście.
Od 1987 r. spotykaliśmy się regularnie w chojnickim mieszkaniu Wojciecha Zielińskiego,
w magazynach piekarni P. Tadeusza Guentzel i ponadto od 1988 r. w odkrytych przez nas podziemiach Liceum Ogólnokształcącego w Chojnicach. Miejsca te wykorzystywane były przez nas m.in. do również do czasowego przechowywania niezależnych materiałów i wydawnictw.
Potajemnie odgruzowaliśmy podziemia Liceum i podjęliśmy próbę ich zagospodarowania dla naszych celów, nanieśliśmy na ściany podziemi loga FMW oraz hasła antykomunistyczne (zdjęcie nr 1).
W trakcie swojej działalności chojnicka FMW tworzyła m.in. ulotki, szablony i inne materiały służące do propagowania naszych ideałów. Podejmowano również różne akcje antysystemowe m.in. obrzucanie farbą frontowych drzwi gmachu PZPR, czy symbolu podległości naszego kraju - pomnika ku czci armii sowieckiej; rozklejanie ulotek i pisanie antykomunistycznych haseł na tablicach propagandowych PZPR i ZSMP itp., które opisane są poniżej.
Pierwsze ulotki antykomunistyczne były przywożone przez Wojciecha Zielińskiego i Grzegorza Sułkowskiego z Gdyni i z Gdańska (z parafii Kościoła Św. Brygidy). Były to ulotki Federacji Młodzieży Walczącej, Polskiej Partii Niepodległościowej, jak i pismo Poza Układem. W trakcie tych wyjazdów uczestniczyli oni również w wielu demonstracjach trójmiejskich. Ulotki przywożone z Trójmiasta były dodatkowo w Chojnicach kserowane przez nas w miejskim zakładzie kserograficznym. Z tego co pamiętamy – właściciel tego zakładu był przesłuchiwany przez chojnickie SB w tej sprawie. Kopie części ulotek, które się zachowały - w załączeniu.
Ulotki były rozrzucane przez nas na terenie Chojnic: przed kościołami po wieczornych mszach świętych i w szkołach oraz ponadto rozklejane na murach miejskich.
Odbywaliśmy wyjazdy na plebanię do Parafii kościoła pw. Św. Brygidy w Gdańsku, skąd przywoziliśmy niezależne wydawnictwa, ulotki, breloczki i przypinki, które następnie nosiliśmy i kolportowaliśmy wśród m.in. uczniów LO i innych mieszkańców Chojnic. Dystrybucja tych materiałów odbywała się
w latach 1988-1990 w miejscach pobytu dużych grup ludności w Chojnicach, w tym w szkołach, przed chojnickimi kościołami i w trakcie nabożeństw oraz np. podczas spotykań z kandydatami do Sejmu
z ramienia Komitetu Obywatelskiego przed wyborami w roku 1989.
Naszą aktywną działalność antykomunistyczną potwierdzają również manifestacje, demonstracje
i happeningi organizowane w LO, do których należało np.: publiczne wykpiwanie rewolucji październikowej i ZSMP zorganizowane przez nas pod koniec października 1988 r. Za udział w tego typu happeningach byliśmy szykanowani przez część kadry nauczycielskiej naszego Liceum. Po tej akcji zorganizowana została specjalna rada pedagogiczna, na której rozważano relegowanie nas
ze szkoły.
W listopadzie 1988 przygotowywaliśmy plakaty i ulotki związane z siedemdziesiątą rocznicą odzyskania Niepodległości, które kolportowaliśmy w przededniu rocznicy naklejając na tablicach informacyjnych PZPR i ZSMP oraz na murach miejskich.
Jedną z naszych akcji było obrzucenie w dniu 11 listopada 1988 roku białą farbą budynku tzw. domu partii (będącego siedzibą komitetu PZPR w Chojnicach) przy ul. Młyńskiej 22.
Działanie to było przejawem młodzieżowego buntu przeciwko panującemu systemowi, aktem protestu wymierzonego w ten system i uosabiającą go PZPR. Wybraliśmy drzwi domu partii, bo był to widomy znak, łatwy do odczytania przez społeczeństwo, zarówno przez przeciwników PZPR jak i jej zwolenników.
Akcja ta miała miejsce w godzinach wieczornych po mszy świętej w chojnickiej Farze. W jej wyniku frontowe i najbardziej widoczne drzwi wejściowe oraz ich nadproże zostały poplamione białą farbą,
a ślady tego zdarzenia w niewielkim zakresie widoczne są na elewacji budynku do dziś.
Następnego dnia po tym wydarzeniu do naszego LO przybyli funkcjonariusze SB i prawdopodobnie zabrali kilku nauczycieli na przesłuchania do chojnickiej komendy milicji.
W związku z listopadowymi wydarzeniami funkcjonariusze SB przesłuchiwali Tadeusz Spicha, którego zabrano z zajęć. Kilka dni później do szkoły przybył funkcjonariusz SB podający się za dziennikarza, jednak został przez Wojciecha Zielińskiego ostatecznie zdekonspirowany.
Inną z bardziej znaczących akcji chojnickiej FMW było wyniesienie z budynku komitetu PZPR kilku kartonów dokumentów dotyczących funkcjonowania miejscowych struktur partii. Wśród tych dokumentów znajdowały się np. własnoręcznie pisane donosy mieszkańców Chojnic. Były one czasowo przetrzymywane w magazynie piekarni ojca Jerzego Guentzel i po pewnym czasie przekazane członkowi miejscowej Solidarności – nauczycielowi wychowania fizycznego, w celu uzyskania pewności, że dokumenty te nie ulegną zniszczeniu i trafią do odpowiednich organów,
czy archiwów.
Podsumowując – nasza aktywna działalność antykomunistyczna miała charakter ciągły i nieprzerwany i prowadzona była od ok. dnia 1 grudnia 1987 r. do końca 1989 r. Tym samym po 4 czerwca 1989 r. nie zaniechaliśmy prowadzenia działalności, ponieważ uznaliśmy rozmowy okrągłego stołu za zdradę naszych idei. Potwierdzają to dalsze akcje malowania napisów na murach miejskich oraz dalsze kolportowanie ulotek antykomunistycznych.
W chojnickiej strukturze FMW pracowało ok. kilkanaście osób w dwóch grupach, jednak z częścią
z nich jest utrudniony kontakt – np. przebywają za granicą i nie posiadamy ich żadnych danych.
OSOBY Z II GRUPY:
- Marek Kniter
- Mariusz Pokrzywinski
- Maciej Walkowski
- Tomasz Mocydlarz
Wspomnienia Mariusza Pokrzywinskiego:
Z działalnością Federacji Młodzieży Walczącej zetknąłem się z początkiem roku 1988 r. lub pod koniec roku 1987. Byłem wówczas uczniem szkoły podstawowej nr 2 im. Płk. Zbigniewa Załuskiego
w Chojnicach – uczniem 7-8 klasy. Wraz z kolegami Maciejem Walkowskim, Markiem Kniter prowadziliśmy działalność antysystemową, tj. malowaliśmy tablice ustawione na dworcu PKP/PKS
w Chojnicach propagujące ZSMP oraz PZPR. Kilkukrotnie je oblewaliśmy farbą. Ponadto robiliśmy akcje malowania na mieście w Chojnicach, wypisywanie haseł m.in.: „Ruskie czołgi won do Wołgi”, „Katyń pomścimy”, „Sowieci do domu”, etc. Równocześnie na mieście pojawiały się podobne hasła wykonane przez inną inicjatywną grupę. Wraz z kolegami próbowaliśmy dociec, kto za tym stoi?
Po kilku tygodniach odbyło się spotkanie przedstawicielem FMW Chojnicach Wojciechem Zielińskim. Od tamtej pory działaliśmy w strukturach Federacji Młodzieży Walczącej. Naukę kontynuowałem
w Liceum Ogólnokształcącym im. Filomatów Chojnickich w Chojnicach.
Przed wstąpieniem do Federacji Młodzieży walczącej brałem udział w wielu akcjach można by rzec dywersyjno-sabotażowych. Byłem współpomysłodawcą akcji na Starym Rynku w Chojnicach malowania wielkiego napisu: PRECZ Z KOMUNĄ na budynku poczty – centralny punkt miasta. Napis robił kolega Maciej Walkowski w godzinach około 21.00. Powierzchnia ściany była mocno chropowata. Do wykonania napisu użyliśmy farby kauczukowej koloru białego. Farba generalnie używana jest do malowania pasów na ulicach. Załatwiłem ją od kolegi, który pracował w tym czasie
w Rejonie Dróg Publicznych. Napis wykonany był szerokim pędzlem, a napis o parametrach około
1 m. Następnego dnia poszliśmy zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że napisu nie można było zmalować, zmyć, etc. Więc SB nakazała usunięcie napisów przez rozgrzanie farby palnikami
i szczotkowanie powierzchni. W ostateczności napisu nie udało się usunąć i na dodatek jeszcze bardziej był widoczny. Napis wykonał kolega Maciej Walkowski.
Już będąc już członkiem Federacji Młodzieży Walczącej zaproponowałem akcję, wejścia do budynku KM PZPR w Chojnicach, chyba w roku 1989 lub 1990. W związku z odbywającym się remontem
w budynku PZPR-u to już były ostatnie miesiące nieboszczki partii, wpadłem na pomysł wejścia
do budynku i przechwycenia jakiś dokumentów partyjnych. Dostaliśmy informacje, że zarówno SB jak i partia wywozi dokumenty i je pali gdzieś po lasach. W remoncie uczestniczył mój kolega, który był uczniem pracownikiem młodocianym w jednej z firm remontujących budynek. Poprosiłem go, żeby od strony dziedzińca zostawił uchylone małe okienko (z ulicy niewidoczne). W godzinach wieczornych weszliśmy do budynku i wynieśliśmy kilka kartonów dokumentów służbowych, fotografii przygotowanych już do spalenia. Były tam dokumenty osób współpracowników, donosicieli. Później dokumenty zostały przekazane członkom NSZZ Solidarność do wykorzystania. Niestety nie wiem
co dalej się z nimi działo. Nadmieniam, że akcja była prowadzona w trudnych warunkach,
bo w suterenach mieszkał członek ORMO, emerytowany milicjant, który pilnował budynku KM PZPR w Chojnicach.
W związku z tą działalnością, chyba dwukrotnie byliśmy „zapraszani” na rozmowy do chojnickiej Służby Bezpieczeństwa, były jakieś podejrzenia na nas. Przesłuchania prowadził funkcjonariusz SB
w stopniu porucznika. Drugie przesłuchanie prowadził szef chojnickiego SB w stopniu majora. Pamiętam, że było nas czterech lub pięciu. Pan major zaproponował nam podpisanie tzw. „lojalki”, był to rok chyba 1989. Wszyscy odmówiliśmy.
Pokrzywinski Mariusz
Maciej Walkowski
Wspomnienia z lat 1987-1991
W niniejszym szkicu postaram się przedstawić funkcjonowanie młodzieżowych struktur niepodległościowych, które powstały i działały w Chojnicach pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku. Zdaję sobie sprawę, że ludzka pamięć bywa wybiórcza, dlatego z góry przepraszam za niezamierzone niedociągnięcia, wynikające przede wszystkim z braku dostępu do mojego chojnickiego archiwum oraz ograniczonych konsultacji z pozostałymi członkami organizacji, które współtworzyliśmy.
Antykomunistą stałem się w wyniku obserwacji smutnej rzeczywistości, otaczającej nas wszystkich w schyłkowych latach PRL-u. Właściwie przyczynił się do tego nie tyle odczuwalny brak podstawowych wolności obywatelskich, lecz proza codziennego życia, w którym trzeba było „zdobywać” niemal wszystko, co było potrzebne do normalnego funkcjonowania. Uznałem dosyć szybko, że niedorzeczności wynikające z dobrodziejstw realnego socjalizmu, systemu, w którym babcia ściągała mnie z łóżka o piątej rano po to, żebym zajął miejsce w kolejce do rzeźnika, w którym polowanie na obuwie zimowe kończyło się zakupem w sklepie sportowym butów do łyżew, wykorzystanych do chodzenia przez całą zimę, tym bardziej mnie mierżą, bo uwłaczają mojej godności. Twierdzenie twórcy marksistowskiego determinizmu ekonomicznego, że „byt kształtuje świadomość”, okazało się po raz kolejny prawdziwe. Mając zatem lat kilkanaście, obraziłem się na rzeczywistość i postanowiłem ją kontestować. Ten sprzeciw nie przybrałby jednak formy czynnej, gdyby nie wychowanie i wiedza, które wyniosłem z domu rodzinnego. Bez wątpienia ogromny wpływ na moją nonkonformistyczną postawę miały koloryzowane opowieści ciotek i babci o ich młodości w latach II RP, wiejące grozą historie o zachowaniu krasnoarmiejców podczas „wyzwalania” Chojnic, świadomość przynależności ojca do „Solidarności”, a przede wszystkim pamięć o losach mojego dziadka – Bernarda Walkowskiego, którego sowieci aresztowali po zajęciu miasta w lutym 1945 roku i zmusili wraz z grupą chojniczan do pieszej wędrówki na Ural, skąd cudem, jako jeden z niewielu wrócił. Do tego młodzieńczego buntu przyczyniły się również ordynarne kłamstwa z lekcji historii oraz serwowane w podręcznikach nieprawdziwe treści, będące powieleniem propagandy sączącej się z reżimowych mediów oraz prymitywna agitacja, której byliśmy poddawani. Moje pierwsze antysocjalistyczne wystąpienie, w pełni zresztą nieświadome, w zasadzie wiąże się z udziałem w jednej z form tej propagandy, w której zmuszeni byliśmy uczestniczyć. W trzeciej klasie szkoły podstawowej poszedłem na odbywający się przed pierwszym maja capstrzyk, organizowany dla uczniów wszystkich chojnickich szkół. Do białej koszuli mama zawiązała mi czarną aksamitkę. W trakcie przemarszu ten zastępczy krawat zaczął mnie uwierać, więc go zdjąłem. Trzymając w dłoni wstążkę, bezwiednie nią machałem, co zostało zauważone przez ówczesną wicedyrektor szkoły i uznane za przejaw wrogiej aktywności, prawdopodobnie ze względu na posługiwanie się kolorem żałoby w trakcie „radosnej” uroczystości. Nie muszę chyba dodawać, że nie miałem wówczas pojęcia, dlaczego zostałem wyciągnięty z szeregu i odesłany do domu. Od tego momentu zwracałem już jednak baczną uwagę na barwy używane podczas socjalistycznych pochodów, na tyle skutecznie, że udało mi się namówić wszystkich kolegów z klasy do tego, aby nie nosili czerwonych szturmówek. W związku z tym, z kontyngentu rzucanych na ziemię flag pospiesznie wybieraliśmy biało-czerwone, zostawiając pozostałe innym uczniom. Ta próba zaakcentowania pewnej postawy wynikała wówczas przede wszystkim ze zrozumienia różnic w politycznej symbolice i została z chęcią zaakceptowana przez klasowe koleżeństwo, z którym miałem przyjemność spędzić cztery lata, poczynając od piątego rocznika, kiedy zostałem przeniesiony do oddziału „B” Szkoły Podstawowej nr 2 w Chojnicach. Zyskała ona w tym czasie patrona w postaci Zbigniewa Załuskiego - „bliskiego współpracownika Wojciecha Jaruzelskiego”, jak nam wtedy dumnie opowiadano. W tej na wskroś komunistycznej placówce udało się nam zebrać grono podobnie myślących chłopaków, którym nijak nie imponowały historie o dzielnym pułkowniku Wojska Polskiego, umacniającym władzę ludową po II wojnie światowej i będącym przyjacielem „ślepego Wojtka”. Już w klasie siódmej wykrystalizowała się grupa składająca się z kilku osób,
zdecydowanych na podjęcie działalności antykomunistycznej, w której prym wiedli: Mariusz Pokrzywiński, pseud. „Pomidor”, Marek Kniter, pseud. „Dracula”, Tomasz Kwasigroch, pseud. „Micias”, Marcin Wenta, pseud. „Wentyl”. Początkowo ograniczaliśmy się do uprawiania „propagandy szeptanej” wśród uczniów szkoły. Opowiadaliśmy o pakcie Ribbentrop-Mołotow, o sowieckiej agresji 17 września 1939 roku, o mordzie katyńskim, o działalności polskiego podziemia niepodległościowego po wojnie, o dziejowych zakrętach peerelu i „Solidarności”. Nie unikaliśmy też konfrontacji na lekcjach historii, celowo prowokując młodą i kompletnie bezrefleksyjną nauczycielkę tego przedmiotu, by nakłonić ją do omawiania tematów, których nie mogła czy też nie chciała podejmować. Stworzyliśmy również ręcznie zredagowane pisemko pt. „Wolność Równość Niepodległość”, z tekstami mojego autorstwa i ilustracjami „Miciasa”. Pamiętam, że było ono pełne górnolotnych sformułowań dotyczących walki z komuną i ostatecznego celu, którym winno być odzyskanie niepodległości. „Wypożyczaliśmy”, a właściwie wmuszaliśmy je po trosze uczniom klas siódmych i ósmych.
Jedną z form oporu było też ostentacyjne noszenie przypinanych do ubrań odznak „Solidarności”. Ten pomysł narodził się przypadkowo, po tym kiedy Michał Lela dał mi przed lekcjami prezent w postaci najbardziej znanej, białej przypinki z klasycznym krojem czerwonej „solidarycy”. Nie zastanawiając się nad ewentualnymi konsekwencjami jej założenia, przez cały dzień, dumny jak paw, chodziłem z nią po szkole. Kolejne, podjęte przez nas działania miały już charakter bardziej spektakularny. Postanowiliśmy przeciwdziałać komunistycznej agitacji. Za pierwszy cel wybraliśmy metalowe tablice z hasłami gloryfikującymi PZPR, stojące na terenie dworców PKS i PKP. Uznaliśmy jednak, że nie ma sensu ich zamalowywanie, gdyż jest to zbyt czasochłonne, postanowiliśmy więc zachlapać je farbą. Problem polegał na tym, że znajdowały się zbyt wysoko, aby z jakiegokolwiek naczynia skutecznie je oblać. Wpadłem wtedy na pomysł przygotowania pocisków - wypełnionych farbą wydmuszek. Do dzisiaj zastanawiam się, dlaczego nie zrobiłem ich z foliowych woreczków. Być może nie były one wówczas dostępne. Niemniej jednak przeklinam chwilę, w której przystąpiłem do realizacji planu. Po długim czasie mozolnej pracy skończyłem produkcję czterech jaj, upaprany gęstą farbą, która ostatecznie znalazła się w środku. Otwory zabezpieczyłem woskiem ze świecy. Obawiając się złapania w trakcie lub po akcji, postanowiliśmy skorzystać z jedynego dostępnego nam środka transportu i ucieczki – rowerów. Z Sebastianem Ertmańskim, pseud. „Seba”, pojechaliśmy na dworzec. On rzucił dwa razy celnie, ja raz spudłowałem, co wywołało we mnie wściekłość, na której wyładowanie nie było nawet chwili czasu, gdyż zwiewaliśmy z miejsca akcji w takim tempie, jakby gonił nas pluton zomowców.
Nie ograniczyliśmy się jednak tylko do działalności destrukcyjnej. W pewnym momencie zaczął nas irytować brak jakichkolwiek zewnętrznych przejawów działań „Solidarności” w Chojnicach. Po spostrzeżeniach dokonanych w większych miastach, gdzie na murach widoczne były antykomunistyczne napisy, postanowiliśmy zacząć malować
takowe na naszym terenie. Najczęściej tego typu akcje przeprowadzaliśmy w nocy, choć zdarzało się, że w miejscach bardziej ustronnych robiliśmy to również przed zapadnięciem zmroku. Całe przedsięwzięcie był dość proste. Dwie osoby stały na czatach, pozostała dwójka tworzyła napisy o różnej treści. Moim ulubionym tekstem było hasło: „Sowieci do domu”. Podczas organizowania tych akcji mieliśmy tylko dwa problemy, jeden dotyczył pozyskania farby i pędzli, drugi - możliwości wyrwania się nocą z domu. Z pierwszym najlepiej radził sobie „Pomidor”, który zawsze potrafił zorganizować materiały malarskie. Z drugim bywało trudniej, szczególnie u kolegów, którym rodzice nie pozwalali na nocne szwendanie się po ulicach. Radziłem sobie w ten sposób, że czekałem z wyjściem do momentu, gdy wszyscy domownicy już spali. Najlepszą akcję tego typu przeprowadziliśmy po imprezie wieńczącej naukę w szkole. Większość naszych koleżanek i kolegów pojawiła się na niej w celach rozrywkowych, my zaś z niecierpliwością czekaliśmy na jej zakończenie, by „zrobić”, jak to wtedy określaliśmy, pocztę usytuowaną przy zachodniej pierzei rynku. Duża i ciemna płaszczyzna elewacji dawała spore pole do popisu, zwłaszcza że tym razem dysponowaliśmy dobrym materiałem. Ku naszemu zadowoleniu następnego dnia spora ekipa sprzątająca uwijała się przy likwidacji napisu, nie mogąc poradzić sobie z białą farbą do malowania asfaltu. Dopiero użycie palników umożliwiło jego usunięcie, co dało nieprzewidziany, ale miły efekt dodatkowy w postaci zainteresowania przechodniów. A że różnie bywało ze zrozumieniem treści naszych haseł, niech świadczy zasłyszany osobiście komentarz do napisu „Precz z komuną”, widniejący na murze w okolicy fosy. Otóż jedna z mam tłumaczyła córce, iż wykonali go sataniści, którzy zapomnieli dodać „i” w słowie „komuna”. Powyższa twórczość, przez którą notabene nigdy nie wpadliśmy, zwróciła uwagę naszych poważnych kolegów z chojnickiego liceum, którzy na czele z Wojciechem Zielińskim, pseud. „Zielin”, nawiązali kontakt z przedstawicielami Federacji Młodzieży Walczącej w Trójmieście. Wstyd przyznać, ale nigdy nie zapytałem Wojciecha, jak do tego doszło. Uleciało z mej pamięci również, kto nas ze sobą skontaktował. Pamiętam jedynie pierwsze konspiracyjne spotkanie, które odbyło się na strychu Filomatów, w atmosferze wzajemnego badania i przedstawiania opcji podjęcia współpracy, już w ramach działalności w FMW. Zgodziliśmy się na nią z pełnym entuzjazmem, tym bardziej, że „Zielin” zagwarantował dostęp do spreju, ulotek i gazetek organizacji. Bodajże wtedy otrzymaliśmy pierwszy numer „Antymantyki”. Lektura tego i kolejnych wydań upewniła mnie, że trafiłem do odpowiedniego towarzystwa, ugruntowując jednocześnie przekonanie o słuszności walki z komuną. Wciąż odnoszę wrażenie, że Wojciech nie przypuszczał początkowo, z jakimi wariatami przyszło mu się wówczas zetknąć. W tym czasie stawaliśmy się pomału niemal nierozłączni, tworząc z „Pomidorem” dwuosobowy sztab adiutantów wodza, których pomysły ten musiał stale studzić. Pół biedy, że po pierwszej dostawie obiecanego spreju zamalowaliśmy całe miasto, które po dostarczeniu każdej partii ulotek tonęło wręcz w bibule.
Mieliśmy oczywiście bardziej radykalne pomysły na działanie, nigdy niezrealizowane dzięki perswazji i przezorności starszego kolegi. Właściwie w tym okresie nie mogliśmy się porozumieć w dwóch momentach, po pierwsze w kwestii malowania ideogramu Polski Walczącej na samochodach kacapów, co – mimo naszej niezgody na to - z lubością uprawiał Wojciech, a po drugie w obmyślaniu pomysłu wykorzystania granatów, których dostarczenie zapowiadał nasz wspólny kolega „Diabeł”, a do czego nigdy nie doszło. Choć czasami zdarzały się sytuacje, w których działaliśmy pod wpływem emocji i bez konsultacji z szefem. Tak się stało, gdy wybiliśmy okna w siedzibie PAX-u i Stronnictwa Demokratycznego, uznając, iż obie formacje kolaborują z PZPR-em. Do stale zmieniającego się składu ekipy dołączył Tomasz Mocydlarz, pseud. „Bitels”, wnosząc świeży osąd w materii naszej działalności, co przyczyniło się do przekonania „Pomidora” i mnie, że również mniej radykalne działania mogą przynieść pozytywne rezultaty. W związku z tym grzecznie dołączaliśmy do stolika z książkami i gazetami, który rozstawialiśmy przy chojnickiej farze, aby sprzedawać te publikacje.
W pewnym sensie moment przełomowy stanowiło również poznanie „Szefa szefa” . Takie miano nadaliśmy Mariuszowi Romanowi, pseud. „Powstaniec”. Bardzo zależało mu na zorganizowaniu struktury w Bydgoszczy, która jako jedno z niewielu większych miast nie miała oddziału FMW. Dla piętnastolatków, którzy czytali jego teksty w konspiracyjnej prasie, był to prawdziwy zaszczyt. Nigdy nie połączyła nas jednak zażyłość, być może dlatego, że miał on duży autorytet i dzieliła nas spora różnica wieku (tak się nam przynajmniej wydawało). Nie zmieniła tego nawet akcja rozklejania plakatów, którą wspólnie przeprowadziliśmy w Bydgoszczy. Pierwotnie miał na nią jechać „Zielin”, ale z jakiegoś powodu nie mógł. „Powstaniec” zobowiązał się dowieźć plakaty, do mnie należało dostarczenie kleju, który taskałem ze sobą do ówczesnej stolicy województwa. Zmęczyliśmy się okrutnie, rozklejając w okolicach dworca i centrum te plakaciki, tym bardziej, że pracę utrudnił przywieziony przeze mnie dobry klej stolarski, gęsty wikol. Zaimponowało mi, że Powstańcowi” chciało się jechać z Gdyni do „tyfusowa” i biegać z gówniarzem po mieście, by wspólnie wykonać czarną robotę. Nie wiedział, że głównym argumentem, który przekonał mnie do tej eskapady, był bagnet obiecany przez Wojciecha, który otrzymałem zaraz po wykonaniu zadania. Natomiast my potrafiliśmy odpłacić się „Powstańcowi” lojalnością. Kiedy doszło do dziwnych perturbacji w Regionie Pomorze Wschodnie i konfliktu z gdańskim ośrodkiem, nikt w Chojnicach nie kwestionował, po czyjej stronie należy się opowiedzieć. Odwdzięczył się nam zresztą w piękny sposób, wydając wymarzonego „Strzelca” – chojnickie czasopismo FMW, drukowane w Gdyni. Wprawdzie ukazało się zaledwie kilka numerów, ale za to w dużym nakładzie. Ostatni, przygotowany już przez nas miał być drukowany na powielaczu w Chojnicach, lecz z jakichś powodów nie doszło do jego wydania. Zachowała się jedynie matryca. Ze „Strzelcem” sporo kłopotu miał jednak pedantyczny „Zielin”. Bodajże w pierwszym numerze odkrył kilka błędów, w tym ortograficznych, które gorliwie korygował długopisem, nanosząc poprawki w kilkuset egzemplarzach. Zmusił nas oczywiście do pomocy.
Rok 1989 był dla nas okresem największej aktywności. Rozpoczął się wówczas jawny
flirt ludzi „Solidarności” z obozem władzy, który doprowadził do zdrady interesów Polaków. Nie akceptowaliśmy Magdalenki i okrągłego stołu. Nie potrafiliśmy wręcz zrozumieć, jak można próbować dogadywać się z mordercami, tym bardziej że uznawaliśmy za jedyną legalną władzę Rząd Rzeczypospolitej Polski na uchodźstwie, działający na mocy konstytucji kwietniowej. Zaczęliśmy jeździć na msze do parafii pw. świętej Brygidy w Gdańsku. O dziwo, nie miałem problemu z uzyskaniem zgody rodziców na te eskapady. Najczęściej kończyły się one manifestacjami. Na każdej nieśliśmy przygotowany transparent z napisem: „Federacja Młodzieży Walczącej Chojnice”, opatrzony herbami RP oraz miasta. Irytowały nas w związku z tym komentarze dotyczące wizerunku tura – herbu Chojnic i pytania, skąd wziął się pomysł na umieszczenie krowy na transparencie. Niedzielne msze w „Brygidzie” miały dla nas ogromne znaczenie. Ich patriotyczny wymiar umacniał przekonanie o słuszności drogi, którą obraliśmy. Dla mnie bardzo istotna była również kwestia możliwości zakupu książek w przykościelnym sklepiku i na stoiskach rozmieszczonych wokół świątyni. Nabycie Mikołajka w szkole PRL doprowadziło nawet do zabawnego incydentu, który zmienił się w demonstrację antysocjalistyczną, spontanicznie „zorganizowaną” w wagonie kolejowym. W pociągu z Gdańska zagłębiłem się w tej satyrycznej książeczce, wybuchając co chwilę śmiechem, na co reszta towarzystwa zareagowała żądaniem, abym czytał głośno, skoro tekst jest tak wesoły, co też skwapliwie uczyniłem. Nawet nie zdaliśmy sobie sprawy, że natychmiast zaczęli mnie słuchać podróżni w całym wagonie. Wśród nich znalazł się również jakiś ormowiec, który gwałtownie protestował przeciwko wywrotowej literaturze, strasząc wezwaniem sokistów. Bardzo spodobała się nam wówczas reakcja jednego z pasażerów, który w sposób delikatny, acz stanowczy kazał mu się od nas, napiszmy eufemistycznie - „odczepić i ewentualnie zmienić wagon”. Miotający się z wściekłości nadgorliwy obrońca jedynie słusznych wartości opuszczał swoje miejsce żegnany gromkim rechotem. Najważniejszą sprawą jednak był fakt, że w końcu miałem dostęp do literatury alternatywnej wobec propagandowego bełkotu wydawnictw peerelowskich. W kanonie moich najważniejszych lektur do dzisiaj figurują: Alfreda Znamierowskiego, Zaciskanie pięści, rzecz o „Solidarności Walczącej”, Rafała Gan-Ganowicza, Kondotierzy i wydana później Wiesławy Kwiatkowskiej, Gwiazda miałeś rację. Bohatera tej ostatniej udało się nam nawet poznać na jednej z manifestacji. Gan-Ganowicz był zaś wzorcem niedoścignionym. Barwna opowieść o żołnierzu walczącym z komuną w Kongo i Jemenie rozpalała nie tylko moją wyobraźnię. Najistotniejszą z nich była jednak książka o Andrzeju Kołodzieju. Pod jej wpływem postanowiłem związać się z Solidarnością Walczącą. Nie pamiętam, w jaki sposób zdobyłem namiary na Lilę Badurską - „Panią z pudlem” z Gdańska, dokąd pojechałem i na skwerku złożyłem przysięgę. Musiałem to zrobić bez wiedzy „Powstańca” i „Zielina”. Ten pierwszy był bowiem związany z Polską Partią Niepodległościową, w pewnym sensie konkurencyjną dla SW. „Zielin” natomiast nie chciał dopuścić do powstania kolejnej organizacji w niewielkim mieście, którym były przecież Chojnice. Mnie natomiast irytowało rozbicie tych niewielkich struktur o charakterze niepodległościowym. Jedynie w SW widziałem siłę i potencjał, mogące doprowadzić do ich zjednoczenia i stworzenia przeciwwagi dla działalności głównego nurtu opozycji, przygotowującego się już do wyborów kontraktowych, które my postanowiliśmy bojkotować. Dzięki mojej decyzji mieliśmy dostęp do materiałów tej organizacji. W wyniku pewnego kompromisu nie prowadziłem w Chojnicach jakiejkolwiek działalności o charakterze werbunkowym na rzecz SW. Obawiam się, że i tak nie znalazłbym osób, które chciałyby się zaangażować w radykalną strukturę, jawnie zwalczaną już przez SB i „Solidarność”. Natomiast na marginesie muszę wspomnieć, że nie chcieliśmy również utrzymywać jakichkolwiek relacji z nielicznymi przedstawicielami Konfederacji Polski Niepodległej, którzy rozpoczęli działalność w Chojnicach. Bardzo skutecznie zniechęcił nas do tego „Powstaniec”, który oprócz przedstawiania argumentów rzeczowych, związanych z udziałem KPN-u w wyborach czerwcowych, umiejętnie dworował sobie z poczynań CPN-u, jak konsekwentnie nazywał tę organizację. W związku z bojkotem wyborów prowadziliśmy szeroko zakrojoną akcję propagandową, opierającą się głównie na kolportażu ulotek wzywających do nieuczestniczenia w farsie, która nie miała nic wspólnego z wolnymi wyborami. Różnica w ich rozprowadzaniu polegała jedynie na tym, że wcześniej zazwyczaj je rozrzucaliśmy, a w tej konkretnej sytuacji zostawialiśmy na wycieraczkach przed mieszkaniami. Próbowaliśmy też wpłynąć na zwolenników „Solidarności”, zgromadzonych na wiecu Obywatelskiego Komitetu Wyborczego „S”. Wystąpiliśmy z otwartą przyłbicą, zadając konkretne pytania kandydatom na senatorów z województwa bydgoskiego. Niestety, zamiast odpowiedzi pojawiły się insynuacje o esbeckich inspiracjach naszej działalności, i to ze strony osób, które de facto również przyczyniły się do tego, że Polska była ostatnim krajem bloku wschodniego, w którym przeprowadzono wolne wybory parlamentarne. Zorganizowaliśmy też w świetlicy Liceum Ogólnokształcącego im. Filomatów Chojnickich spotkanie z Mariuszem Romanem. Właściwie „Powstaniec” przyjechał wtedy na pewnego rodzaju inspekcję, która wypadła korzystnie. Jedyne zastrzeżenie, które się wówczas pojawiło z jego strony, dotyczyło źle zredagowanych napisów na murach. Zamiast: „Wolnych wyborów” malowaliśmy hasło: „Wolne wybory”, co rzeczywiście brzmiało niejednoznacznie.
Po wyborach czwartego czerwca kontynuowaliśmy działalność antykomunistyczną, obserwując bacznie poczynania rozpadającego się PZPR-u i jego spadkobierczyni – Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej. Niestety, znowu mieliśmy rację, ostrzegając przed możliwością ponownego przejęcia politycznej kontroli nad państwem przez postkomunistów, co stało się faktem w 1993 roku. Od momentu powstania SdRP w Chojnicach jej członkowie nie mieli z nami łatwej przeprawy. Na baraku siedziby tej formacji przy ulicy Mickiewicza notorycznie pojawiał się napis: „Czerwona zaraza znowu zagraża”, zamalowywany każdorazowo przez „socjaldemokratów”. Ktoś notorycznie wybijał im szyby w lokalu i w końcu zerwał tablicę z nazwą i logotypem partii, której licytacja miała się odbyć na pierwszym zlocie Ciemnogrodu w Osieku. Ostatnim akordem tych działań było wrzucenie racy dymnej na przedwyborczym pikniku SdRP w 1991 roku, który zorganizowano w fosie i wywieszenie na murach obronnych „antylewackiego” transparentu. Nie zrobiło to większego wrażenia na pijanym w większości audytorium spotkania.
W roku 1990 odbyły się wybory prezydenckie, w których kandydaturę zgłosił Kornel Morawiecki. Utrącono ją decyzją Państwowej Komisji Wyborczej z powodu niezłożenia wymaganej liczby podpisów. Nie znam szczegółów tej sprawy (wyjąwszy enuncjacje z prasy SW), ale miała ona według mnie decydujące znaczenie dla środowisk niepodległościowych w III RP. Po wyeliminowaniu kandydata, który bez ogródek mógł zaprezentować przeszłość TW Bolka, mieć dostęp do środków masowego przekazu i prowadzić kampanię wyborczą konsolidującą środowiska niepodległościowe, zmarnowana została szansa na pojawienie się na scenie politycznej formacji wpływającej na losy państwa. Decyzję PKW, a później Sądu Najwyższego w tej sprawie odebraliśmy jako całkowitą porażkę SW. Skutkowało to odejściem wielu wartościowych osób z FMW, niewidzących już przyszłości w organizacji wspierającej osobę, które nie zdołała zgromadzić stu tysięcy podpisów pod swoją kandydaturą. Irytowało nas, że nikt nie zwrócił się do nas z prośbą o ich zbieranie na listach poparcia K. Morawieckiego, co uznaliśmy naiwnie za przejaw siły tej organizacji, działającej głównie w dużych miastach. Czekaliśmy na kampanię wyborczą, do której nie doszło. Drugim ważnym dla nas wydarzeniem 1990 roku było przekazanie insygniów władzy przez prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego Lechowi Wałęsie. Dla nomokratów, opierających negację władz PRL-u na przeświadczeniu o legalności rządu londyńskiego, był to kres pewnej epoki.
Kończył się okres funkcjonowania w Chojnicach struktury FMW, przez którą przewinęło się około dwudziestu osób, mniej lub bardziej formalnie z nią związanych. Często różniło nas wiele, łączyło jedno – wszyscy byliśmy patriotami i - jak mawiał „Bitels” - „robiliśmy tylko to, co należało robić”.