Federacja Młodzieży Walczącej reg. Gdańsk
 
 
 
Morderstwo Roberta Możejko z 1989 r. nadal nie wyjaśnione.
SPRAWA ZAMORDOWANIA NASZEGO KOLEGI Z FMW ROBERTA MOŻEJKO Z KĘTRZYNA PO DZIŚ DZIEŃ POZOSTAJE JEDNĄ Z NIEWYJAŚNIONYCH ZBRODNI KOMUNISTYCZNYCH.
 
RobertMozejko.jpg

 

Przypominając o niej domagamy się wyjaśnienia wszystkich jej okoliczności i ukarania winnych z Milicji Obywatelskiej. To nasz obowiązek, dlatego apelujemy do rządzących, którym cenna jest sprawiedliwość. Wtedy - w 1989 roku - nam się to nie udało, dzisiaj - w wolnej Polsce - musimy przynajmniej postarać się by prawda o tym ohydnym czynie ujrzała światło dzienne!

Byli działacze z Federacji Młodzieży Walczącej

 

Przedruk z 87 nr „Monitu” dwutygodnika Federacji Młodzieży Walczącej Region Gdańsk z 17 sierpnia 1989 r. wydania specjalnego poświęconego w całości niewyjaśnionemu do dziś morderstwu Roberta Możejko z Kętrzyna. Nakład wynosił ok. 20.000 egz.

 

 

MOrderstwo

 

Ciało chłopca wyłowiono 3 czerwca 1989 r. ze stawu znajdującego się w centrum Kętrzyna. Na zwłokach nie było śladów utopienia, natomiast widoczne były ślady pobicia, a w majtkach i spodniach znajdował się kał. Prokuratura nie przejawiała specjalnego zainteresowania zabójstwem, wyraźnie tuszując jego okoliczności.

Najprawdopodobniej w dniu 31 maja 1989 r. w Kętrzynie zamordowany został 25-letni Robert Możejko. Choć sprawa nie została jeszcze do końca wyjaśniona, wszystkie poszlaki wskazują na to, że zabójstwa dokonali funkcjonariusze RUSW w Kętrzynie. Świadczą o tym dodatkowo próby zastraszenia i szantażowania matki chłopca pani Ireny Zareckiej, jak i dążenie do wyciszenia i umorzenia postępowania. W numerze publikujemy relację matki Roberta o zaistniałych wydarzeniach, a także oświadczenie jego przyrodniego brata, który także namawiany był do podjęcia współpracy z SB i śledzenia działalności kętrzyńskiej FMW.

 

"PROSZĘ PANA, NIE ULEGA TO DLA MNIE ŻADNEJ WĄTPLIWOŚCI, ŻE SYN ZGINĄŁ ZABITY PRZEZ MILICJANTÓW. NIE MAM WĄTPLIWOŚCI, CHOĆBY ONI NIE PRZYZNALI SIĘ..."

 

Robert był zawsze uśmiechnięty, życzliwy, miły, zupełnie inny niż mój drugi syn, Wojtek. Otwierał się na ludzi. Ostatnio niestety coś się z nim stało, zaczął pić. Ale koledzy z zakładu twierdzą, że tego dnia nie wziął do ust kropli alkoholu.
Po zakończeniu pracy, było to 31 maja, wraz z czterema współpracownikami wracał samochodem do domu. Wysiadł sam, koledzy widzieli jak skierował się do mieszkania.
Niedługo później pod dom syna podjechał radiowóz milicyjny, z którego wysiadł funkcjonariusz Andrzej Stypiński. Próbował dostać się do mieszkania, Robert jednak nie otworzył mu, pozorując, że nikogo nie ma. Ze Stypińskim znali się osobiście, niegdyś pracowali razem w Przedsiębiorstwie Usług Rolniczych. Od czasu przejścia Stypińskiego do Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych, ten ostatni często korzystał z usług syna, naprawiając u niego swój i kolegów prywatne samochody.
Po pewnym czasie Stypiński powrócił pod dom i tym razem Robert wpuścił go. Następnie razem wyszli i wsiedli do radiowozu, którym odjechali. Widziała to synowa i sąsiedzi.
Tej nocy Robert nie wrócił do domu. Nigdy mu się to nie zdarzało, toteż synowa zatroskana poinformowała mnie o tym następnego dnia. Zaczekałyśmy jeszcze jeden dzień i 2 czerwca ok. godz. 10.00 synowa wraz z moją matką udały się do RUSW w Kętrzynie. Tam babcia Roberta pytała o Stypińskiego, z którym Robert zniknął, dowiedziała się jednak tylko, że jest on na zwolnieniu. Obawy synowej o nieobecność Roberta skwitowane zostały sentencjonalnym stwierdzeniem „Jak kocha, to wróci”, co wywołało gromki śmiech milicjantów.
Okropnie roztrzęsiona babcia wprost z urzędu przyszła do mnie. Poinstruowane przez męża /niegdyś także pracownika RUSW, obecnie przeniesionego do pracy w N. Porcie Handlowym w Gdańsku/ do RUSW poszłam ze zdjęciem syna. Udałam się bezpośrednio do pana Przewłockiego, funkcjonariusza wydziału dochodzeniowego. Odniosłam wrażenie, że czekał na mnie. Złożyłam na jego ręce powiadomienie o zaginięciu Roberta. Spytał mnie o jego znaki szczególne, nie zainteresował się nawet jak był ubrany w tragicznym dniu.
Wróciłam do domu i zadzwoniłam do zakładu, w którym zatrudniony był mój syn. Rozmawiałam tam z p. Kalitą. Poinformował mnie, że od 31 maja syn nie wrócił do pracy. Jednocześnie koledzy syna twierdzili że 31 maja w późnych godzinach wieczornych Robert został zabrany z ulicy przez radiowóz. Szedł wówczas i krzyczał: „Precz z komuną”, „Powyrzynam wszystkich komunistów”. Wyglądał podobno na bardzo zdenerwowanego. Odkąd wepchnięto go do milicyjnej nysy, nikt go już później nie widział.
Natychmiast zadzwoniłam do RUSW Kętrzyn, gdzie na moje pytania odpowiedziano mi, że urząd nie ma żadnych dokumentów mogących świadczyć o zatrzymaniu Roberta, toteż nie mogło ono nastąpić. Także w pogotowiu nie odnotowano jego przyjęcia.
Ktoś widział, że Roberta zawieźli na pewno do Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Olsztynie. Moje zdenerwowanie rosło.
W niedzielę 4 czerwca ok. godz. 13.00 do mieszkania synowej przyjechał po mnie radiowóz milicyjny. Nie wiem, dlaczego przyjechał akurat tam, a nie do mnie, do domu. W wozie znajdowało się dwóch cywilnie ubranych mężczyzn. Samochodem kierował… Stypiński, nie dano mi się jednak z nim porozumieć. Nie poinformowano mnie także, gdzie jedziemy. Samochód zatrzymał się przed budynkiem szpitala. Gdy chciałam wysiąść, początkowo zatrzymywano mnie, następnie udało mi się wyjść. Do wozu podeszła pielęgniarka, powiedziała, że pójdziemy do prosektorium, gdyż 3.IV /błąd w druku, chodzi o 3 czerwca/ ze stawu znajdującego się w centrum Kętrzyna wyłowiono zwłoki młodego człowieka. Funkcjonariusze, z którymi przyjechałam - nie odzywając się wzięli mnie z dwóch stron. Trzymali mnie tak w drzwiach prosektorium nie pozwalając na wejście do środka.
Nie krzyczałam już – stojąc w tych drzwiach po prostu wyłam…
Prosektorium nie było oświetlone, światło przesączało się tylko przez małe okienko i rozjaśniało lewy bok leżącego. W okolicy żeber, pod klatką piersiową, rzuciły mi się w oczy krwawe podbiegnięcia. Od razu rozpoznałam zadarty nos, włosy, oczy syna. W zaciśniętej dłoni trzymał coś, jakby kępy wyrwanej trawy.
W poniedziałek 5 czerwca o 16.00 odbył się pogrzeb.

I TO JA WIEM O TYM, ŻE NIKT INNY TEGO NIE ZROBIŁ, TYLKO ONI.

Jest pan bardzo młodym człowiekiem, trudno mi o tym mówić, ale mój syn znał wiele ich sprawek. Choć sam był nastawiony politycznie przeciwko, to jednak nie dawali mu spokoju, posądzając go o działalność w FMW i chcąc z niego zrobić konfidenta. Kiedyś Robert przyszedł do mnie i mówił: „Wiesz mamo, myślę, że będę musiał wejść do tej pracy w ubecji”. Zdziwiłam się, jak to możliwe z jego przekonaniami. Odpowiedział, że niemożliwe, ale to Stypiński go ciągle namawia…

Gdy przywiozłam do prosektorium, po tej pierwszej wizycie, garnitur do ubrania syna, ktoś z sanepidu wręczył dużą, foliową torbę z ubraniami Roberta. Plecy jego swetra były zakrwawione, a całe spodnie od wewnątrz wybrudzone kałem.
Od niedzieli znajdowałam się jakby w szoku. W poniedziałek rozmawiał ze mną pan Przywłocki z RUSW w Kętrzynie. Byłam pod wpływem bardzo silnych środków uspokajających i nie chciałam mu udzielać żadnych wyjaśnień. Ten jednak przez cztery godziny męczył mnie pytaniami.. Notował też sobie niekiedy coś na kartce. Swą rozmowę ze mną zaczął od stwierdzenia, że na pewno syn bez mojej zgody ożenił się, następnie dokładnie wypytywał o osobowość, cechy charakteru Roberta. Pytał czy pił, był nerwowy. Gdy doprowadził mnie do skraju psychicznej wytrzymałości, podsunął mi do podpisania swoją kartkę. Nie czytając podpisałam ją... Wcześniej pytał mnie, czy może Robert miał jakieś porachunki itp.
Nie udostępniono mi żadnych danych – ani wyników sekcji zwłok, ani ekspertyzy sądowej, ani zeznań świadków. Nie mogłam wejrzeć do akt sprawy. Rozmawiałam jednak z lekarzem sądowym, Piotrem Rejczonkiem, który dokonywał w Kętrzynie sekcji zwłok syna i pobrany materiał przekazał do dalszej ekspertyzy. Powiedział mi on, że niemożliwe jest, by syn utonął. Na pewno też nie był pod wpływem alkoholu!
4 czerwca pojechałam do Gdańska. Tam, dalej nie w pełni świadoma tego, co robię, zaadresowałam kopertę: „Lech Wałęsa, Gdańsk” i wysłałam list, w którym informowałam o zabójstwie syna. Do koperty włożyłam też list, który kiedyś zostawił mi drugi syn Witek, a w którym opisywał, jak zmuszano go do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Znowuż mąż poradził mi co mam robić. Gdy wróciłam do Kętrzyna, zgłosiłam się do prokuratora Polańskiego z karteczką, że odwołuje swoje poprzednie podpisane zeznania w sprawie zabójstwa mojego syna. Gdy przeczytał to „zabójstwo”, omal mi się w twarz nie roześmiał.
20 czerwca napisałam list do Prokuratora Generalnego w Warszawie, z prośbą o wszczęcie dochodzenia. Opisałam tam wszystko co wiedziałam, szczególnie o kontaktach Roberta z SB. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, ale 24 czerwca zostałam wezwana do RUSW w Kętrzynie. Tam, w zupełnie innej atmosferze, przyjęła mnie prokurator Lachman. Potwierdziła ona wiadomość, że syn był zatrzymany, ale dodała też, że on już przecież nie żyje…
Przez cały czas nie pomyślałam o tym, by skontaktować się z „Solidarnością”. Dopiero w poniedziałek 10 lipca przyszedł do mnie, poinformowany przez znajomego, p. Zbigniew Zgorzałek z Komitetu Obywatelskiego w Kętrzynie, który zainteresował się sprawą i zaoferował mi swoją pomoc.
Dzięki informacji p. Zgorzałka poinformowany został KKW NSZZ „Solidarność”, Zarząd Regionu w Olsztynie. Pomimo to, gdy dzień przed wyjazdem do Kętrzyna dzwoniłam do RKO Olsztyn, by zasięgnąć jakiś bliższych informacji, w czasie czterech króciutkich rozmów, co chwilę rozłączających się dzięki działaniu „nieznanych sprawców”, osobnik przy telefonie wmawiał mi, że „Solidarności” ta sprawa nie interesuje (do Kętrzyna nie warto jechać? – przyp. autora).
NA PODSTAWIE ROZMOWY Z MATKĄ CHŁOPCA P. IRENĄ ZARECKĄ OPRACOWAŁ BOGDAN FALKIEWICZ

 

„Chodziło im o FMW” – fragment oświadczenia

Jestem uczniem trzeciej klasy Technikum Mechanicznego w Kętrzynie. W pewną kwietniową sobotę 1988 roku rano do mojego mieszkania przyszli dwaj nieznani mi mężczyźni. Przedstawili się jako pracownicy RUSW w Kętrzynie. Nie przedstawiając swoich nazwisk oświadczyli, że mam po południu stawić się w RUSW. Powiedzieli obecnej w domu matce, aby się nie martwiła, gdyż potrzebne są wyjaśnienia. Przypuszczałem, że jestem wplątany w jakąś nieznaną mi sprawę, typu kradzież, rozbój. Po południu poszedłem /bez wezwania na piśmie/. Ci sami panowie przedstawili się: porucznik Andrzej Lichodziejewski i porucznik Lesław Wiak. Następnie oświadczyli, że chodzi im o Federację Młodzieży Walczącej. Wymieniali nazwiska osób podejrzanych o współpracę z FMW: Z. Zgorzałek, A Dydziński, T. Ojdym, M. Piątkowski, M. Paprocki, i kilkanaście innych. Zadawali mi pytania czy znam te osoby, co mnie z nimi łączy, co mogę o nich powiedzieć. /…/
Po pierwszych minutach, jak dowiedziałem się jaka to sprawa – byłem wykończony psychicznie. Sam wygląd pokoju, popiersie Lenina na stole, przerażał mnie. Wyobrażałem sobie SB jako katów. To, że mój ojczym pracuje w SB przerażało mnie. Czułem że musiałem tam chodzić pomimo iż nie miałem na to ochoty. Lichodziejewski powiedział mi że zostanę jeszcze wezwany. Po tygodniu, w czasie gdy byłem jeszcze w szkole, ci sami funkcjonariusze zjawili się w domu drugi raz. Mama przekazała mi wiadomość od nich, że mam się stawić do nich na godz. 16.00.
Powiedziałem mamie, że nie pójdę i wyszedłem z domu. Upłynęło kilka spokojnych dni, zanim, idąc placem Wolności spotkałem Lichodziejewskiego. Spytał, dlaczego mnie nie było. Odpowiedziałem, że miałem próbę zespołu... Powiedział, abym przyszedł za dwa dni. Przyszedłem na SB drugi raz. W pokoju ci sami funkcjonariusze: Wiak i Lichodziejewski pytał, dlaczego nie byłem. Odpowiedziałem tak samo, jak na placu Wolności: miałem próbę zespołu... Następnie wymienili mi o której przyszedłem do mamy i wyszedłem, dając mi do zrozumienia, że jestem obserwowany. Potem zadawali mi te same pytania, jak na pierwszym przesłuchaniu, to znaczy: Pytali o Adama Dydzińskiego, klasę, o szkołę. Podczas pierwszego i drugiego spotkania Lichodziejewski mówił, że FMW na razie maluje elewacje, których zamalowanie jest kosztowne, ale podejrzewają, że na przyszłość FMW szykuje jakiś zamach bombowy itp. Pytał jeszcze o nauczycieli, w jaki sposób wykładają, czy wplatają wątki polityczne? /…/
Przed wyjazdem koncertowym mojego zespołu do Związku Radzieckiego musiałem się zgłosić po paszport w Biurze Paszportowym. Tam oświadczono mi, że dokument paszportowy znajduje się w sekretariacie w pokoju 36. Poszedłem pod ten numer i dopiero pod drzwiami zorientowałem się że jest to sekretariat SB. Zapukałem, wszedłem do środka. /…/ Zaprowadzili mnie do pokoju obok i tam już rozmowa przebiegała zupełnie inaczej niż za pierwszym i drugim razem, to znaczy jakbym był już od nich w jakiś sposób zależny. Mówili pewniejszym tonem. Zrozumiałem, że skończyła się zabawa, zaczął się interes… Byłem zdenerwowany, w pewnym momencie oświadczyli, że jeżeli nie napiszę tego, co mi podyktują to nie otrzymam paszportu. Powiedziałem, że raczej nie chciałbym tego robić. Oni mi na to, że żadem młody człowiek nie chce się wychylać, ale to nic takiego, że mają swojego informatora w FMW, chcą go tylko sprawdzić przeze mnie. W dalszym ciągu nalegali na pisanie. Byłem już tak rozbity wewnętrznie, że zacząłem pisać, co mi Lichodziejewski dyktował: "Oświadczenie, 24 czerwca 88 roku, oświadczam, że ja niżej podpisany zobowiązuję się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, w celu przekazywania informacji na temat działania struktur nielegalnych na terenie Kętrzyna. Przyjmuję pseudonim / imię na literę „M”, dokładnie nie pamiętam/. Zobowiązuję się utrzymać tę współpracę w tajemnicy. Ireneusz Klawinowski" /nie pamiętam czy dopisałem imię Witold, które mam w dowodzie, czy Maciej/. Po napisaniu tego oświadczenia w jednym egzemplarzu Lichodziejewski poinformował mnie na czym polegać ma moja współpraca i w jaki sposób przekazywać mam informacje.. Miałem się wkręcić w środowisko wymienionych na liście osób. Jeżeli trzeba było pójść na piwo i postawić im, to będę dostawał na to pieniądze. Meldunki - kogo spotkałem, poznałem, co zrobiłem - miałem przekazywać pisemnie, podpisując się pseudonimem. /…/ Jeżeli będzie jakaś akcja malowania itp. to ja mam im mówić o tym wcześniej i będę łapany razem z innymi. Mam się poznawać z tymi osobami, aby jak najwięcej wiedzieć o ich działalności. Następnie Lichodziejewski dał mi paszport i życzył dobrej drogi. Byłem wewnętrznie wypompowany tym wszystkim, pusty w środku z olbrzymim poczuciem winy. Chciałem bardzo wyjechać do ZSRR ale się nie cieszyłem tym paszportem. Przyszedłem do domu, pokazałem mamie paszport. Była bardzo zadowolona. Nie mówiąc jej o niczym, wieczorem napisałem list do matki. /…/ Witold Ireneusz Kawinowski /Maciek/.

W tym miejscu kończy się materiał z "MONITU"

 

Cały ten materiał składał się w całości na 87 nr Monitu z 1989 r. Zarówno relacja matki zamordowanego Roberta Możejki jak i wyznanie Kalinowskiego /nazwisko może być lekko przekręcone – słaba jakość druku/, w pełni ukazują zbrodniczy mechanizm działania SB. Stanowią dzisiaj cenny dokument o tamtych czasach. Pragniemy by jego przypomnienie stało się pretekstem do wyjaśnienia wszystkich okoliczności zabójstwa i wszczęcia odpowiedniego śledztwa; jeśli nie wyjaśniającego w pełni zbrodniczych działań pracowników SB to do stworzenia mechanizmów prawnych by dzisiaj właśnie byli funkcjonariusze nie otrzymywali od wolnej Polski wynagrodzenia za swoją działalność z tamtego okresu. Rozważanie czy kaci z SB, ZOMO, MO winni dostawać wynagrodzenie w IV RP jest po prostu opluwaniem ofiar walczących z reżimem. Póki możemy oddajmy hołd najlepszym z najlepszych, pomóżmy im i ich rodzinom pozostawionym często bez podstawowej opieki. Oni sami się o to się nie upomną, lecz naszym jest to obowiązkiem!!!– Winni to jesteśmy rodzinie Ś.P. Adama Dydzińskiego i Roberta Bodnara… Roberta Możejko i innym…
Cześć ich pamięci!!! Nie zapomnimy o Was Przyjaciele !!!


Ważne pozycje: